ZIMA

Całunem śniegu przysypany, biały
Park w szarą ciszę pogrążył się cały
I z jakichś głuchych tęsknot się spowiada.
Drzew nagich długa ciemna kolumnada
Wije się sennie i w dali gdzieś ginie,
Wije się cicho po białej równinie
I biegną ławki aleją szeregiem,
Samotne, puste, ubielone śniegiem.

Nic nie zostało z naszej złotej wiosny,
Gdy nas upajał pierwszy szał miłosny,
Gdyśmy uściskiem zaręczeni, sami
Mówili z sobą jeno całunkami
I razem duszę mieli tylko jedną,
I w jasne szczęścia lecieli bezedno,
A ponad nami lipa rozgwarzona
Błogosławiące wznosiła ramiona.

Tu była szczęścia świątynia. Pamiętasz?
A dzisiaj tu mój cichy, biały cmentarz...
Pod miękkim śniegiem, jak zwarzone róże
Lub jak jaskółki, co zamarzły w chmurze,
Śpią pocałunki nasze mrozem ścięte,
A w nagich drzewach sny nasze, zaklęte
W szare pnie, drzemią wśród cichej żałoby...
Choć nie ma krzyżów, wszędzie białe groby.

Gdyby pył śniegu gdzieś z gałęzi szczytnej
Stoczył się i dźwięk srebrny, nieuchwytny
Budząc potrącił drugi w swej pogoni,
Wnet park stustrunną gędźbą się rozdzwoni,
Szeptem słów, miękkim pocałunków echem,
I ty przybiegniesz, i z srebrzystym śmiechem
Ramiona białe rzucisz mi na szyję...
Zagwarzą drzewa, park cały ożyje...

Lecz wkoło cisza taka jak w kaplicy,
Gdzie leży zmarły w mroku tajemnicy,
Gdzie mówić głośno nie wolno przy trunie...
Strach mi, że gdy wstecz spojrzę, na całunie
Śnieżnym zobaczę twoje białe zwłoki,
A w bladej twarzy cień smutku głęboki,
Z tą łzą rozstania skrzepłą, skamieniałą...
Nie śmiem wstecz patrzeć!... tak cicho... tak biało...
                                           Leopold Staff

BAŁWAN

Gdy najsrożej ściskają ziemia lute mrozy, 
Ze niby po jedwabiu skrzypią bose płozy, 
Chociaż zakurka gęsta białą sypie manną: 
Malec suchary z lasu ciągną kopną sanną, 
A niejeden na bary jeszcze brzemię bierze, 
Ze pod pękami prętów kłębią się jak jeżę. 
A że wnet post, bo kończą się chłopskie zapusty, 
Na rzece dla zabawy odrzucają chrusty 
I rumiani jak jabłka, bo mocno przeziębił, 
W ślizgawkę się puszczają stroniąc od przerębli; 
Padają wznak, kształt tłocząc swój wśród śnieżnej ściółki; 
Obrzucają się z śmiechem krągłymi śniegółki; 
Aż w końcu cała rzesza, ruchem rozigrana, 
Toczy wspólnymi siły śnieżnego bałwana: 
Wprawiają mu nos z szyszki, miast oczu dwa sęki, 
Fajkę z gałęzi w zęby i miotłę do ręki, 
By wróciwszy do domu, w wieczornej godzinie 
W zacisznej, ciepłej izbie siedząc przy kominie 
Rysować go, cudaka, pod lampy płomykiem 
Na łupkowych tabliczkach siwawym rysikiem. 
                                       Leopold Staff